piątek, 26 kwietnia 2013

Jeden dzień ...

    Tamten dzień, pięć lat temu, był podobny do innych minionych dni obozowych, wakacji pod namiotem.

  Był ósmy dzień harcerskiego obozu, dwa tygodnie jeszcze pozostało. Chociaż nie był dniem takim samym. Dziś miała przyjechać Ala razem z bratem. Para nierozłącznych „bliźniaków” jak mawiano o nich w rodzinie. Alinka, jak mawiano w domu, była co prawda młodsza od Zenka o cztery lata, ale gdyby ubrać ich jednakowo, to ciężko byłoby tą parę wariatów, jak mawiał ich ojciec, odróżnić, bo nawet wzrost i kolor oczu mieli taki sam.
 Właśnie te oczy były powodem, że Karol myślał o niej z jakimś ciepłem. Jak mawiano w rodzinie Starczyńskich, były szaro-buro-popielate, ale dla Karola były po prostu oczami Alinki, jedynymi, niepowtarzalnymi. Te kolory był odzwierciedleniem nastroju i zmieniały się w zależności od potrzeb, jak mówiła sama ich właścicielka. Było to prawdą. Raz, gdy była na kogoś wściekła, co sam zauważył, były ciemnoszare z jakimiś rudymi cętkami i prawie bez źrenic. Przez dwa lata zdarzały się czasami się jej takie zmiany, z rożnych zresztą powodów, ale szybko jej mijały, umiał ją rozluźnić, za co chyba bardzo ją najpierw bardziej niż lubił.
Nieco wcześniej właściwie Karol dostrzegł w niej, w jej oczach coś, co potem przeszło w jakieś dziwne uczucie miękkonóg na jej widok. Długo bronił się przed śmiechem matki, że nareszcie „coś go dopadło i nie puści”, nawet czasem był nieco opryskliwy, czym dawał dowód, że matka zna swojego syna, przy czym, zresztą jak mawiała, był podobny do ojca. Niby twardziel, potrafiący zachować zimą krew w najcięższych momentach życia, ale plastelina gdy trafiła go jakaś strzała małego, nagiego strzelca. Faktem jest że zakochiwał się bardzo szybko, ale też bardzo szybko stwierdzał, że to nie ta, bo …
W tym rzekomo też był podobny do ojca, im starszy tym bardziej wybrzydzający w doborze towarzystwa, szczególnie dziewczyn, którym stawiał poprzeczkę tylko o kilka milimetrów niżej niż sobie. Trudno było się temu zresztą dziwić. Wychowywany właściwie od chwili narodzin, przez matkę, która w kilkanaście godzin po śmierci najbliższej jedynej osoby, wydała na świat dziecko, musiał być od małego mężczyzną, bez wzorca. To być może pozwoliło mu dostrzec wady i zalety ojcostwa, obserwując innych rówieśników, porównując ojcowania. Chociaż według słów matki, jego ojciec był doskonałością, przez cały okres wojny, okupacji i tych parę miesięcy po wyzwoleniu był tarczą i parasolem, nie tylko dla matki. Również dla tych, którzy nie zaakceptowali go jako członka rodziny, dla nich był zawsze obcy, chociaż tym samym językiem władał nie najgorzej. Z różnych powodów, Karol języka ojca nie nauczył się, ale to właściwie nie z własnej winy, a matka znała go zbyt słabo by przekazać swoją wiedzę, a prywatna nauka kosztowała. Być może dlatego uparł się, mając jeszcze kilkanaście lat, ze jego towarzyszka życia musi umieć chociaż prawie tyle co on. Faktycznie gdyby tak było, to zostałby chyba kawalerem do końca życia: prał, prasował, gotował, piekł ciasta, potrafił naprawić prawie wszystko w domu, gdy miał dwanaście lat, nie mówiąc o pomalowaniu całego mieszkania.
Jedynie biszkopt i tort, zrobił całkowicie samodzielnie dopiero na swoje szesnaste urodziny …
Szesnaste, … właśnie zjawiła się z jakąś koleżanką zaproszoną na te urodziny. Niby śmiała się, ale oczy zbadały każdy kąt jego pokoju, nie mówiąc o kuchni do której, trzeba było wejść najpierw z korytarza,by wkroczyć do jego pokoju, drugi był pokojem matki. Taki był układ mieszkania. Stół przy którym mieli zasiąść, był w pokoju Karola większym, tym przejściowym.
Ala siadła wtedy na tapczaniku i niby przez nieuwagę upuściła chusteczkę na podłogę, palnął, prawie parsknąwszy śmiechem:
- Pod tapczanem też nie ma kurzu, ja stosuję ten sam numer w odwiedzinach u dziewczyn.
Najpierw mała konsternacja, nikt nie zrozumiał o co chodzi, Karol mrugnął do niej, kręcąc głową by nie zdradziła się czasem i oboje parsknęli śmiechem, prawie doprowadzając się do płaczu.
Właściwie już wtedy coś splotło ich myśli, jak gdyby nawiązało się porozumienie.
Pozostała szóstka biesiadników nic nie zauważyła … no jedna zauważyła, oczywiście, nie mogło być inaczej, w końcu geny nie są ślepe.
Milcząc, bez słów, samo spojrzenie każde z nich odczytywało w mgnieniu oka. Już wtedy przy stole, niby unikali patrzenia sobie w oczy, a jednocześnie szukali swoich spojrzeń, jakby chcąc odczytywać nawzajem swoje myśli, a jednocześnie broniąc ich jedno przed drugim. Kilka dni później, w myślach nazwał to „flirtem oczu i dusz”. Największym zdziwieniem Ali, była wiadomość otrzymana dopiero przy stole: wszystko na stole jest dziełem jubilata. Oczy jej niemal zbłękitniały i źrenice prawie zlikwidowały tęczówki, co oczywiście Karol zauważył natychmiast, mimo udawanego zawstydzenia czyli skromnego spuszczenia powiek. Reszta gości nie była zaskoczona, w końcu nie pierwszy raz byli gośćmi w tym domu, nie tylko z okazji urodzin, czy imienin dwojga domowników. Takie spotkania ciągnęły się od czasów podstawówki, a ich rodzice wiedząc o tym, późnym wieczorem przychodzili po swoje pociechy, z panią domu wypijając po lampce słynnego własnego wina, oczywiście małolaty musiały obywać się wodą z sokiem. Zresztą, wina jego mamy znane były nie tylko sąsiadom z podwórka. Nie zajeżdżały drożdżami, ani nie były „wzmacniane”. Chyba to te przepyszne wina, dzieło pani domu, powodowały ich „odbiór młodzieży”dając pierw przyzwolenie na siedzenie u Karola do późna, czyli pretekst, o którym wszyscy (głównie biesiadująca dziecio-młodzież) wiedzieli od zarania dziejów.
Chyba nie wiedział kiedy coś go „wzięło”, chociaż rodzicielka powiedziała że: - Alinka spodobała ci się jak upuściła chusteczkę i zagrała po twojemu, bo znaczyło to, że nie jest powierzchowna, że nie idzie jak płotka na błystkę. Że wie czego chce.
Ten zwrot, jak i jego znaczenie znała, jako matka wędkarza, zresztą tak często go powtarzał, że nie było sztuką zapamiętać, miał tych zwrotów w zanadrzu, chociaż wiele było jednorazówek.

Tak, to minęło już prawie siedem lat od tych pierwszych dni i chyba mama miała rację, już wtedy coś go pchało w stronę Alinki, zapach dziecinnego mydła, też jego ulubionego, rzeczy jakie miała na sobie nie były nowymi, ale czyste, nie przepocone. Na to był przewrażliwiony, jak i na własny pot, który wydawał mu się niemiły, chociaż znajomi byli innego zdania.
- Nie wciskajcie mi kitu, smród potu nawet obojętnie czyjego mnie dobija. 
 Alinka była właśnie wyjątkiem, co nawet kudłatej Miśce się podobało i zawsze odwiedziny były świętem dla obu: Alinki i Miśki, wariowały obie i nie było na nie sposobu z czego był zadowolony. Była pierwszą dziewczyna zaakceptowaną przez oba „babole” jak mawiał często Karol o mamie i psiaku, gdy patrzyły na niego udając smutasy, każda z n ich czegoś się domagała: mama gry w szachy, Miśka drapania, a przynajmniej jego ręki na łbie. Miśka była przybłędą, oboje z mamą długo leczyli jej zaropiałe rany, za to mieli z kim „pogadać”, kudłata morda rozumiała niemal każde ich słowo i reagowała nie tylko na intonację głosu, a na kolana potrafiła się wciskać jak pekińczyk, jak maluśki szczeniaczek, a nie jak (według oceny wieku przez weterynarza) dziewięcioletni pies. Chociaż jako przedstawicielka rosłych owczarków alzackich ważyła około trzydzieści kilo, była łagodną, no i oczywiście ulubienicą dzieciaków z podwórka, które wyczyniały z nią nieraz harce nie do opisania. Koty omijała, z trzema psami z podwórka (obu płci) zbratała się szybko co było zaskoczeniem dla wszystkich. Nie pozwalała natomiast innym zwierzętom szwendać się po „jej” posesji. Dorosłych obcych odprowadzała zawsze wzrokiem.
Przy odwiedzinach Alinki, Karol był odstawiany na bok, bo z trzema „babolami” nie dał rady walczyć o status mężczyzny w domu. Mówiąc prawdę nawet sprawiało mu to przyjemność, w głębi duszy cieszył się jak dzieciak. Udawał zawsze twardziela, ale to były pozory, potrafił tylko szybko panować nad emocjami w sytuacjach krytycznych, nie tracił głowy w sytuacjach życiowych, do czego musiał szybko się dostosować już od najmłodszych lat. Życie nie pieściło ich obojga, a dwa zawały mamy nauczyły go panowania nad sobą, do czasu, do tamtego dnia …

Tego dnia po porannym apelu i przydzieleniu zastępom prac, zabrał się za pisanie raportu z poprzedniego dnia, zrzucając na oboźnego nadzór nad podobozem, gdy przypomniał sobie o przyjeździe Ali i Zenka, no i cały plan raportu poszedł sobie biegać. Zaplanował cały dzień na przybycie gości, a że słońce grzało niemiłosiernie, to i nie było z tym problemu. Chociaż ...nie wiedział jak ale podopieczni skądś dowiedzieli się i jak to małolaty stroili dzikie miny. Kochana banda jak ich nazywał za co był besztany przez „władzę”, nic sobie zresztą z tego nie robiąc, ku zadowoleniu bandy.
Wyszedł przed namiot, do przyjazdu gości pozostało prawie dwie godziny, rzucił okiem na teren podobozu, gdzie właściwie nie było nic do sprzątania, w kuchni też normalny ruch, czyli przygotowania do obiadu leciały w normalnym trybie.
   Gazik z komendantury wyskoczył zza młodniaka niemal niesłyszalnie, bez żadnych zapowiedzi mimo polowej sieci telefonicznej między podobozami, co sprawiło że poczuł się nieswojo.
Przybycie samego komendanta obozu, chociaż kolegi, nie wróżyło raczej nic dobrego, na dodatek bez żadnego sygnału, a miał przecież „swoich” w komendanturze.

Jednak tym razem zauważył, że Irek , bo mimo różnicy wieku byli na „ty”, jest dziwnie zmieszany i … miał zaczerwienione oczy.
  Karol starał się opanować, jeśli przyjaciel przyjechał do niego, bez zapowiedzi, to coś m usiało się stać :
- Co się stało, co ci jest Irek? Coś z Kaśką?
  Kasia, żona Irka była w piątym miesiącu ciąży i pozostały z córką w domu, jedyna jak na razie, ich pociecha, dziesięciolatka stała się opiekunką mamy.
- Karol, był wypadek we wsi, trzy kilometry stąd, motocyklowy …
Pod Karolem ugięły się nogi.
- Irek, ale chyba nie …
Skinieniem głowy Irek powiedział wszystko, dodał tylko:
- Oboje, ciągnik wyjechał z zagrody w pełnym pędzie, zajechał im drogę, nawet nie mieli szans …  
                                                 ---    ---    --- 
        Słońce grzało tak samo jak tamtego dnia, cień drzewa przysłaniał pomnik na którym kwiaty w obu wazonach patrzyły smutno na płytę  i zapalone znicze. Po jednym dla obojga.

środa, 24 kwietnia 2013

Dlaczego nowy blog ...

Pytałem sam siebie dlaczego i po co ten blog, przecież ten  kulinarny wystarczy. Nie znalazłem obiektywnej, zbyt wiarygodnie brzmiącej odpowiedzi, a jedyna to: nie mieszaj wszystkiego w jednym kociołku.
Może snobizm, a może próba czegoś, jakiejś zmiany.
A chodzi o jedno z moich dziwactw: pisanie przemyśleń, czasem  nieco fikcji, czasem opisywanie zdarzeń, ale nie dziennikarzenie, pismaków od siedmiu boleści już dość się wylęgło na dowolnej interpretacji demokracji i wolności słowa.
   Czasem może je podbarwię nieco, (ale nie dla "szmirowatej sensacji") pozmieniam imiona, nazwy, w granicach przyzwoitości oczywiście podam fakty, ...może nie za bardzo jeśli mogłyby doprowadzić do źródła realnego.
Może czasem jakiś żarcik, dowcip niekoniecznie swój,  a częściej otrzymany pocztą.
 Czasem będzie coś rymowanego, dla dorosłych, czasem dla dzieci ...już z archiwum wyciągnięte, bajdury ale nie o kosmitach czy ufoludkach, takie w starym stylu, na jakich wychowano n as, dzieci. Na bajdurzeniu które pobudzało naszą, dziecięcą wyobraźnię, bez agresji, czasem uczące czegoś.Czy to  było dobre, nie wiem, nie mnie osądzać (chociaż  może...), od tego są bardziej światli w tej materii.
Ot , takie sobie bazgranie, częściej teraz już przy pomocy klawiatury, kiedyś  na wolnych kartkach papieru, które po jakimś czasie szły do pieca. Prawdę mówiąc i dziś częściej w ruch idą ołówek z kartką papieru, chociaż by do pierwszego "złapania myśli", raczej nie zawsze udanych.
 Czy to pomysł trafiony, czas pokaże, na początku nie będę "cenzurował" komentarzy, chyba że  ...będę zmuszony, oddzielić obiektywizm (na który bardzo liczę!) od ...

Czasem


Czasem ktoś mi mówi, że ja wiersze piszę.
Przecież to nie jest prawdą, ja tylko uciekam w ciszę,
A, że myśli czasem w rymowanki się układają,
Cóż, widać nie ja, a inni rację mają.

Gdy słowa składam i na papier je przelewam,
Jak mówią słowa piosenki, usta milczą, a dusza mi śpiewa,
Radość czy smutek przechodzą mi w słowa,
Ołówek, papier w rękę i …strofa gotowa.

Dar masz wielki, mówią, …słowa tak układać…
Tak, chyba to dar jest, szkoda próżno gadać.
Zapiszesz człowieku tych myśli zwitek czasem,
To zaraz się czerwienię, bo mówią, że „mam klasę”.

Żadna to klasa, już was prostuję.
Oglądam TV, szlag mnie trafia, gazet już nie czytuję …
Polityka, obłuda, kłamstwa, kanty, korupcja,
Zaraz rym do tego się tworzy: wymioty, obstrukcja.

I chociaż chciałbym słowami wejść w lirykę,
To wydaje mi się, ze miast ołówka w ręce mam motykę.
Więc dzisiaj, kochani, pisanie zakończę,
Bo kartką i ołówkiem robić porządek, to jak motyką na słońce.

Porządku nie zrobię, tylko trochę dymu, bez hałasu,
A na to szkoda, tak myślę, … i zdrowia, i czasu.
Chociaż ręka świerzbi by wywołać rewoltę,
I pojechać do stolicy z czymś większym lub chociaż z …coltem.



(25.06.2007.)